„La La Land” to obsypany Oscarami
musical, który zaskarbił sobie serca wielu widzów, ale jednocześnie podzielił
środowisko filmowe na tych, którzy uważają go za arcydzieło oraz na tych, którzy
są bardziej sceptycznie nastawieni do tego filmu. Jaka jest moja opinia? Myślę,
że prawda leży gdzieś po środku.
Historia nie jest kluczowym
punktem tej produkcji, czego można było się spodziewać po musicalu. Jest ona
bardzo prosta i opowiada o perypetiach niespełnionych marzycieli, czyli pianisty
który pragnie otworzyć swój własny klub jazzowy oraz aktorki, która marzy o
międzynarodowej karierze. Oboje trafiają na siebie przez przypadek, między
innymi na autostradzie czy w klubie, co z biegiem czasu, wraz z kolejnymi
spotkaniami, prowadzi do uczucia między nimi. Zarówno Sebastian, jak i Mia walczą
o swoje marzenia, doświadczają wzlotów i upadków w życiu zawodowym, co prowadzi
do kryzysu w ich związku.
Paradoksem tego filmu jest to, że
właśnie w trzech zdaniach streściłem dwugodzinny film. Myślę, że to jest dobry
czas, żeby napisać o pierwszym czynniku, który trochę mnie rozczarował w
przypadku La La Land. Brakowało mi trochę treści, zgłębienia historii,
pokazania dłuższych ujęć bohaterów w danej scenerii. Wiem, że musicale rządzą
się własnymi prawami, ale dużo lepiej odebrałbym ten film jako całość, gdyby
muzyka, taniec i śpiew były barwnym dodatkiem do pięknej i poruszającej
historii, a nie odwrotnie. To odwrócenie proporcji sprawiło, że w niektórych
momentach odnosiłem wrażenie, że oglądam pozlepianą w jedną całość stertę
teledysków, których jedynym spoiwem był wątek miłosny Mii oraz Sebastiana.
Oczywiście ten film nie ma
jedynie słabych stron. Do kwestii muzycznych, choreograficznych i wokalnych po
prostu nie mogę się przyczepić. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, film
wizualnie i klimatycznie rzuca na kolana, a na pierwszy plan rzucają się
fantastyczne, wręcz bajkowe zdjęcia, które dodają uroku tej prostej historii.
Do kwestii aktorskich również nie mam zastrzeżeń, tym bardziej, że jestem fanem
talentu Ryana Goslinga. Dobrze dobiera swoje role i również tutaj jego
minimalizm, naturalność i luz pozwoliły na oglądanie jego poczynań na ekranie z
przyjemnością. Emma Stone w La La Land zagrała całkiem przyzwoitą kreację, ale
zawsze w jej przypadku drażniła mnie ta przesadna ekspresja i nadinterpretacja w niektórych dialogach, co zobaczyłem również i w tym filmie, ale jej gracja i
niewinność w roli Mii, pozwoliły mi na chwilę zapomnieć o tych osobistych uprzedzeniach.
Wokalnie oboje brzmieli bardzo dobrze, choć nie nie mogę powiedzieć, że ich
płytę kupiłbym w dniu premiery. Epizodyczna rola Johna Legend pod tym względem
była chyba najlepsza, ale trudno się dziwić skoro jest on profesjonalnym
piosenkarzem, który zajmuje się tym od wielu lat.
Na szczególne wyróżnienie
zasługuje zakończenie, które jest dość nietypowe w przypadku filmów w ostatnich
latach. Na początku, gdy pojawiła się ta sekwencja wydarzeń na ekranie, byłem
trochę zdezorientowany, ale gdy został nadany temu odpowiedni kontekst, odbieram
go w sposób zupełnie inny – lepszy. O ile fabule można zarzucić pewne schematy,
o tyle końcówka wymyka się zupełnie z pewnych standardów filmowych. Ciekawym
doświadczeniem było zobaczenie alternatywnej historii dwójki, głównych
bohaterów, która pokazuje „Co byłoby gdyby…”. To bardzo fajny zabieg, który
jest wisienką na torcie tego filmu i pięknie zamyka opowieść o pogoni za
marzeniami.
„La La Land” to motywująca i
niosąca pozytywny przekaz historia, która zaszczepia w widzu motto: Nie
poddawaj się i podążaj za swoimi marzeniami. Historia jest prosta, bajkowa i
raczej skierowana w kobiece gusta filmowe, ale zostało to okraszone
fantastycznymi doświadczeniami audiowizualnymi. Musicale to zanikający gatunek,
więc z wielką przyjemnością zasiadłem do tego filmu i skonfrontowałem się z
czymś rzadko spotykanym. Nie jest to żadne arcydzieło, nie poruszył mnie on do
takiego stopnia, że otwierałem usta ze zdumienia, a role Ryana Goslina i Emmy
Stone, choć dobre, nie zapadną mi w pamięć na długo. Jednak bawiłem się na nim
bardzo dobrze, zetknąłem się z muzyką świeżą i miłą dla ucha, a wartości jakie
próbuje przemycić ten film w połączeniu ze świetnym zakończeniem, które nie
sili się na banały, dały mi dużo przyjemności z oglądania. „La La Land” mogę
śmiało polecić każdemu malkontentowi musicali oraz tym, którzy przerazili się
popularnością tej produkcji przed premierą, bo nie jest tak strasznie jak wielu
uważa. Na koniec przekornie powiem, że „Manchester by the Sea” jest lepszym
filmem od „La La Land” i to on w mojej opinii powinien zgarnąć Oscara za
najlepszy film.
Ocena: 7/10
Komentarze
Prześlij komentarz