Kong:Wyspa Czaszki to kolejne podejście do przedstawienia historii King Konga i jego walki z człowiekiem. Tym razem gigantyczny goryl nie przedostaje się do miasta w USA, a spotyka ludzi na własnym terytorium, na Wyspie Czaszki.
Historia nie jest skomplikowana i wcale się na taką nie sili. Naukowcy zajmujący się niezbadanymi gatunkami istot odkrywają nieznaną wcześniej wyspę i są pewni tego, że znajdą tam kolejny okaz. Wyruszają na misję wraz z tabunem wojska. Zwiadowczą podróż przerywa King Kong, który sieje spustoszenie wśród żołnierzy i zmusza ich do walki o życie. Cała historia zamyka się właściwie w tych kilku zdaniach, ale po drodze dowiadujemy się, że to wcale nie Kong stanowi największe zagrożenie dla przybyłych na wyspę.
Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem to, że zacznę swoją recenzję od efektów specjalnych. Umówmy się, ten element stanowi papierek lakmusowy filmów akcji. W przypadku Konga, efekty specjalne mogę ocenić z czystym sumieniem na 10/10. Z wyjątkiem 2-3 scen, w których można było odnieść wrażenie, jakby siedziało się w green roomie, nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do tego, jak wygląda wizualnie ten film. Jest on przepiękny dla oka, zachwyca bogatymi, pełnymi i ciepłymi kolorami, co jeszcze bardziej wzmaga apetyt na dalsze oglądanie. Zjawiskowe zdjęcia i zapierające dech w piersiach krajobrazy, wspaniale komponują się z wspomnianymi efektami specjalnymi. Sceny bitew, wybuchów czy pościgów nie powodują wrażenia, jakby surowo zostały przeniesione z programu komputerowego. Wszystko się bardzo ładnie zazębia i tworzy spójną całość.
Nie da się ukryć, że przy produkcji tego filmu udało się zatrudnić plejadę gwiazd. Oprócz Samuela L. Jacksona oraz Toma Hiddlestona, których każdy powinien znać, w obsadzie znaleźli się między innymi Brie Larson czy John Goodman. Jestem świadomy tego, że kino akcji nie jest najlepszym poligonem do uwydatniania swoich umiejętności aktorskich, więc nie poświęcę temu aspektowi zbyt dużo czasu (właściwie to miejsca). Samuel L. Jackson nie schodzi z pewnego poziomu i tutaj można zobaczyć jego dobrą kreację, której przeciwstawiana jest postać grana przez Hiddlestona. Nie będę ukrywał, że jestem fanem talentu Brytyjczyka, który w Kongu nie miał jakiejś dużej roli, ale nie sili się na pompowanie przesadzonej kreacji i jest naturalny w środowisku, w którym dane jest mu grać. Jego akcent, wdzięk i ta naturalność w zupełności wystarczają, żeby z przyjemnością oglądać sceny z jego udziałem. Brie Larson, która wcześniej zachwyciła mnie wcześniej w filmie "Room" z 2015 roku, do takiej produkcji została zatrudniona jako piękna pani fotograf i w tej roli sprawdziłą się bardzo dobrze. Larson ma w sobie coś magnetycznego i przyciągającego wzrok, a w takiej scenerii po prostu dobrze się ją oglądało.
Jedyną rzeczą, do której muszę się przyczepić jest ściezka dźwiękowa, która w niektóych scenach nie została dobrana odpowiednio. Parę piosenek, które pojawił się w trakcie trwania filmu kompletnie nie pasowało do sytuacji na ekranie i spłaszczyły klimat. Niby szczegół, ale wspłynął na odbiór w bardzo dużym stopniu. Choć Kong trwa 105 minut, przydałoby się, gdyby poświęcono dodatkowo chociażby 30 minut na zgłębienie sposobu myślenia i historii bohaterów, którzy znaleźli się na wyspie. Wtedy byłaby szansa na wyciśnięcie z tego filmu więcej niż typowy, choć dobry, film akcji. Tymczasem bohaterowie w filmie służą jako mięso armatnie i ofiary egzekucji przeprowadzanych przez istoty żyjące na Wyspie Czaszki.
Kong: Wyspa Czaszki to nie jest kolejna, typowa historia walki człowieka z gigantycznym gorylem i nie jest także nastawiony tylko na rozwałkę. Przede wszystkim film pozwala pięknymi zdjęciami, które sprawiają, że czas poświęcony na oglądanie nie wolno nazwać straconym. Takie filmy jak ten, mają w moim słowniku swoją nazwę - "odmóżdżacz", czyli dostarczają świętną rozrywkę bez konieczności wgłębiania się w treść filmu. Są pewne braki, nie wszystko jest perfekcyjne, ale warto obejrzeć ten film, bo ja się świetnie bawiłem.
Ocena: 7,5/10
Komentarze
Prześlij komentarz